Menu
- Artykuły
- Ludzie
- Szlaki
- Zobacz trasy narciarskie
- Profile
- Prywatyzacja PKL - opinie
- Olimpiada w Tatrach - opinie
- Konkursy
- Galeria zdjęć
- Filmy
- Pogoda
Współpraca
Zaloguj się
Artykuły
Byliśmy wszyscy bardzo zżyci
Dodano: Sobota, 30 lipiec 2011 / Ilość wyświetleń: 3096O pracy na kolejce rozmawiamy ze Stanisławą Łacek, rodowitą zakopianką i góralką, która na kolejce przepracowała 37 lat jako jedna z kilku zaledwie kobiet- Jak długo pani pracowała na kolejce. I w jaki sposób pani tam trafiła?
- Do pracy na kolejce trafiłam jako młoda dziewczyna, zaraz po maturze, w 1952 roku. W maju była matura, a już w grudniu poszłam do pracy. I zostałam. Pracowałam 37 lat. Najpierw byłam w Zarządzie Polskich Kolei Linowych na Kościuszki. Potem jeden z pracowników, który pracował w kasie przedsprzedaży biletów na Kasprowy Wierch mieszczącej się wówczas w Domu Turysty, zachorował, i na chwilę poszłam na zastępstwo. To była kasa przedsprzedaży biletów na Kasprowy. Jednak choroba tego pracownika przedłużała się. Chorował przeszło rok i ja już zostałam w tej kasie. Potem z przedsprzedaży trafiłam do kasy do Kuźnic. Byłam tam nieszczęśliwa. Bo to nie było tak, jak jest dzisiaj. Były tak straszne kolejki, od 5 rano ludzie stali, po godzinie 10 kończyła się sprzedaż miejscówek na cały dzień. A ludzie bez biletów zostawali. I potem rozmowy z tymi ludźmi, i te prośby. A ja bardzo proszę, a ja to, a ja tamto. Nie miałam na to siły. Nie mogłam niż zrobić. Jakiś czas potem znów przeszłam z kasy do biura, tylko już w Kuźnicach. I pracowałam tam już do emerytury. Na emeryturze jestem już 21 lat. Poszłam na emeryturę 31 grudnia 1989 roku. Tak że w kasie pracowałam kilka lat, potem - gdy nadarzyła się możliwość - wróciłam do biura - w Kuźnicach.
- Wspomniała pani o tej ciężkiej pracy w kasie. Teraz komputer wszystko podlicza, nie kasjer...
- Teraz wszystko wygląda zupełnie inaczej. Gdy poszłam na emeryturę, zaczęło się pomału zmieniać. Ale wcześniej... Bilety sprzedawane były od samego rana do 10. A potem to tylko było gadanie. Przychodzili bez przerwy do mnie do biura: gdzie jest kierownik, gdzie jest kierownik. A gdy kończyły się miejscówki, najczęściej kierownika nie było. Ja miałam kilku tych kierowników. Trzeba było udzielić odpowiedzi, więc nic się nie zrobiło, nie podliczyło się żadnej kolumny, bo jeden wychodził, to drugi już wchodził, wciąż były prośby o miejscówki. Zabierali czas, mimo że kartka była wywieszona z informacją, że miejscówki są sprzedane, ale to było dla nich mało. Trzeba było iść do kierownika, każdy się tego domagał, bo myśleli, że kierownik może coś pomóc. Bo ja jestem z Warszawy. Bo ja jestem tym i tym. Cała Polska tu przyjeżdżała. Każdy przychodził z prośbą o te miejscówki, że jest taki ważny, że on powinien dostać wyjazd na Kasprowy. No to szukali kierownika. A kierownik czasem mógł pomóc, ale przecież nie miał możliwości, musiał odmawiać. Więc wolał jechać na kontrolę na górę. Ja odpowiadam, że nie ma kierownika. Ale ja panią bardzo proszę. Zaczynały się prośby do mnie. I telefony. Naprawdę nic nie można było zrobić. A przede wszystkim nie mogłam robić swojej pracy. Po 10 sprzedawaliśmy bilety tylko narciarzom - w jedną stronę, oni sobie zjeżdżali na nartach.
W każdym razie, gdy przychodził maj i zaczynały się remonty - pracownicy sami robili remonty, nie było żadnych ekip - to ja byłam szczęśliwa. Nie było już rozmów. Miałam czas, bo rano, gdy już zrobiłam wszystko, wychodziłam sobie na słoneczko i chwilę się poopalałam. Jedni pracownicy byli zadowoleni, inni nie, bo wszystko widziałam, co robią... I taka to była moja praca.
- Od której pani pracowała?
- Od 7. Przyjeżdżało się o 6.30. A dojechać do pracy - to już stres. To było coś okropnego. Teraz patrzę, jak jadą puste busy i autobusy, to mi się nie chce wierzyć, porównując to, co było. Były bilety miesięczne, ja wsiadałam przy rondzie, bo mieszkałam i mieszkam pod Krokwią. Ile raz musiałam biec do góry, bo po prostu autobus nie zabierał, mimo że miałam miesięczny bilet. Albo się wcale nie zatrzymywał, albo zatrzymywał się, i na schodach ludzie stali i kto silniejszy, ten się wepchał, a reszta zostawała. Trzeba było biegiem iść do Kuźnic. Bo w dół już sobie wracałam pieszo, bo w tym ścisku to nie była żadna przyjemność. A rano na czas kasa musiała być otwarta...
- Jak osoby w kasie radziły sobie z konikami?
- Trudno sobie było z tym radzić. Ja na to nie miałam żadnego wpływu. Była olbrzymia kolejka, gdy się kończyła sprzedaż miejscówek na cały dzień, to zostawała jeszcze bardzo długa kolejka osób stojących do kasy. Część miejscówek było sprzedawanych indywidualnie, część - na biura Orbis, PTTK. Część tych koników to byli stali "bywalcy". Oni stali na co dzień w kasie, czasem również ich żony, dzieci. No ale jak mam wydać w bilety osobie stojącej pod kasą, to nawet jeśli wiem, że to jest konik, to musiałam sprzedać i sprzedawałam. Potem konik sprzedawałam dwa razy drożej. Bo chętnych, którzy chcieli kupować nawet 2 razy drożej, było bardzo wielu. Całymi rodzinami stali w kolejce i potem sprzedawali.
- Dziś kolejka jest bardzo popularna, ale dawniej to było wręcz kultowe miejsce.
- Tak, ale był tylko Kasprowy, Gubałówka, potem doszedł Butorowy Wierch, ale już na Bukowinie był zaledwie 1 wyciąg... Nie było gdzie jeździć. A teraz - proszę tylko policzyć, ile wokół jest wyciągów, jak się rozrosła Bukowina...
- Jak pani wspomina pracowników, ludzi?
- To była właściwie moja jedyna praca, nie mam nic do porównania z innymi zakładami. Była przyjaźń na kolejce. Jeśli chodzi o Kasprowy, to była taka... ja wiem, jak to określić, najlepsza paka tych chłopaków, mężczyzn. Nas było ze 2 - 3 kobiety, a tak to byli mężczyźni. Zaprzyjaźniłam się z pracownikami. Byłam w przyjaźni z pracownikami Zarządu jak i pracownikami jednostki Kasprowy Wierch. Byliśmy wszyscy bardzo zżyci. Oni pracowali po 30 - 40 lat. Gdy ja odchodziłam na emeryturę, to odchodzili też dwaj koledzy, z którymi przez te wszystkie lata pracowałam.