Menu
- Artykuły
- Ludzie
- Szlaki
- Zobacz trasy narciarskie
- Profile
- Prywatyzacja PKL - opinie
- Olimpiada w Tatrach - opinie
- Konkursy
- Galeria zdjęć
- Filmy
- Pogoda
Współpraca
Zaloguj się
Artykuły
Wspomnienia z nartami w tle
Dodano: Wtorek, 29 grudzień 2009 / Ilość wyświetleń: 4024Urodziłem się w Zakopanem, mieszkałem na Bystrem i tam chodziłem do szkoły podstawowej. Już jako kilkuletni chłopiec jeździłem dobrze na nartach a moimi wówczas rówieśnikami byli miedzy innymi Kozak, Dawidek i Łuszczek. Jeździliśmy najwięcej pod Nosalem na Kozińcu i na Antałówce. Jeździłem od małego dziecka.Ojciec z zamiłowaniem uprawiał narciarstwo, startował w modnych wówczas zawodach, biegach narciarskich. Moimi ulubieńcami wówczas byli skoczkowie Stanisław Marusarz i Jan Kula. Oglądałem zawody FIS i ich popisowe skoki na Wielkiej Krokwi. Po wielu latach dostąpiłem zaszczytu uczestnictwa w narciarskiej w ekipie olimpijskiej w Oslo w 1952 roku i oglądać ponownie Staszka Marusarza na skoczni w Holmenkole.
Ojciec często zabierał mnie w zimie w góry na narty. Zawsze jeździliśmy po głębokich nieudeptanych szlakach. Chodziliśmy na dalekie wędrówki. Kiedy uruchomiono kolejkę linową, byłem pierwszym chłopcem w swojej klasie, który wówczas jechał taką kolejką, a miałem wówczas 7 lat. Mimo długich nart, bo na takich od najmłodszych lat się jeździło (długość na wyciągnięcie ręki), dobrze wykonywałem kristianie i telemarkowe skręty. Bardzo podobał mi się wyjazd kolejką. Ojciec zjeżdżał ze mną na Hale Gąsienicową majac mnie przypiętego linką wspinaczkową do swojego pasa. To był dla mnie łatwy zjazd, bo do Kotła to zjeżdżaliśmy zakosami, dopiero na samym dole odczepił mnie i pozwolił mi samodzielnie jechać za sobą, aż do Kuźnic.
W czasie okupacji wszyscy musieliśmy oddać Niemcom narty i buty narciarskie. Ponieważ wolno było mieć narty do 60 cm długości, obciąłem tyły, a wiązania przesunąłem do przodu, i takim sposobem nadal jeździłem. Niemcom nie oddałem ani nart ani butów. Wiązania miałem paskowe - Kandahary nie były jeszcze znane - narty drewniane, a kijki bambusowe z kółkami z trzciny.
Na Kasprowym Wierchu spędzaliśmy wiele godzin dziennie trenując i startując. Sezon zaczynaliśmy w październiku, a kończyliśmy pod koniec maja. Demonstrowaliśmy brawurowy styl i technikę jazdy.
Przywieźliśmy z olimpiady rzecz na ówczesne czasy rewelacyjną nową technikę jazdy - technikę "biodrową". Taki sposób zademonstrował dwukrotny medalista olimpijski Stein Eriksen. Szybko zaprezentowaliśmy ją na Kasprowym Wierchu, a w następnym sezonie na wielu stokach narciarskich w całym kraju.
Startowałem we wszystkich najważniejszych zawodach rozgrywanych na stokach Kasprowego w latach pięćdziesiątych. Przez kilka lat byłem trenerem drużyny zjazdowców CWKS Zakopane. Wchodziłem w jej skład, zdobyliśmy wielokrotnie tytuły drużynowego mistrza Polski. Drużynę tworzyli: Barbara Grocholska - Kurkowiak, Zofia Wawrytko, Jan Gąsienica Ciaptak, Józef Marusarz, St. Wawrytko, J. Zarycki, R. Kurkowiak, St. Gogulski, W. Czarniak. Slalom trenowaliśmy w Kotle Gąsienicowym, a treningi zjazdowe na trasie FIS II - w Kotle Goryczkowym. Niewiele treningów przeprowadzono i chyba tylko jeden raz zorganizowano zawody po wojnie na trasie zjazdowej FIS I. Od dawna już zarosła gęstym lasem.
Powierzenie mi odpowiedzialnej pracy w dziale szkolenia w warszawskim klubie Legia (30 dyscyplin sportowych) sprawiło, że musiałem rozstać się z nartami i Kasprowym. Nie przyszło mi to łatwo. Odpowiadałem za szkolenie i działalność sekcji hokeja na lodzie. Wielokrotnie zdobywała tytuł Mistrza Polski. Wybrano mnie na wiceprezesa Polskiego Związku Hokeja na lodzie. Sprawowałem nadzór nad szkoleniem reprezentacji olimpijskiej. Byłem pierwszym w kraju działaczem i szkoleniowcem, który sprowadził dla reprezentacji olimpijskiej trenera z Kanady. Po wielu latach niepowodzeń reprezentacja wywalczyła na olimpiadzie wejście do grupy A. Byłem kierownikiem reprezentacji na IX Igrzyskach Olimpijskich w Innsbrucku. Prowadziłem też kilkakrotnie reprezentacje na Mistrzostwach Świata.
Myślałem często o nartach i Kasprowym Wierchu. Kiedy byłem swego czasu z hokeistami w Austrii zabrano nas kolejką linową na wycieczkę w góry. Zawodnicy wyszli na taras schroniska i przyglądali się, jak narciarze zjeżdżają z wyższych partii stromą trasą. Kapitan drużyny Józef Kurek niespodziewanie powiedział: "Panie kierowniku, Pan to tu nie odważyłby się zjechać?". Gdybym miał tylko narty, spróbowałbym - odpowiedziałem. Nie trwało to zbyt długo. Opiekun naszej reprezentacji - kiedy to usłyszał - wypożyczył mi kompletny sprzęt. I wyjechałem na szczyt góry. Zjechałem po najbardziej stromym odcinku trasy przed obserwującymi mnie już przed schroniskiem hokeistami. Od tej pory inaczej traktowali moje opowieści o zjazdach z Kasprowego Wierchu.
Kiedyś wpadłem na genialną myśl, że skoro nie mogę jeździć w zimie, to spróbuje robić to w lecie i w dodatku na wodzie. Postarałem się o narty wodne, a jeden z motorowodniaków pociągnął mnie za łódką. Po kilku nieudanych próbach, wystartowałem i bez problemu jechałem za łodzią, a przez kilwater przejeżdżałem jak przez muldy na Kasprowym. W krótkim czasie opanowałem technikę jazdy.
Zaproponowałem, by w ramach szkolenia kondycyjnego kadry naszych alpejczyków zjazdowców wprowadzić naukę jazdy na nartach wodnych. Obóz taki zorganizowaliśmy nad Jeziorem Rożnowskim. Początkowo kilku zawodników nie wykazywało zainteresowania tym sportem. Po udanych próbach chętnych przybywało. Niektórzy mieli kłopoty z pływaniem. Jednym z nich był Andrzej Roj, który twierdził, że nie umie pływać; drugim Jan Ciaptak, który dopiero po założeniu wokół pasa napompowanej dętki i sprawdzeniu czy dobrze utrzymuje ona go na wodzie, wystartował z wody bez problemu. Śmiechów i radości nie było końca zwłaszcza wówczas, kiedy któryś rozpędzony na łuku nie mógł wykonać hamującego ślizgu jak na śniegu i wywijał kilka kozłów po powierzchni wody. Stworzyłem pierwszą w Polsce sekcję nie rekreacyjnego, ale wyczynowego narciarstwa wodnego. Startując w pierwszych mistrzostwach zająłem pierwsze w jeździe figurowej i drugie miejsce w slalomie. Przez kilka lat szkoliłem kadrę narodową narciarzy wodnych. Otrzymałem jako jedyny w Polsce tytuł trenera nart wodnych. Niepokonanymi mistrzami Polski w tamtych latach w slalomie i jeździe figurowej wśród kobiet byli moja córka Bożena, a wśród mężczyzn - syn Jacek. Obecnie jeżdżą i szkolą młodzież moi wnukowie.
Po 10 latach przerwy wróciłem na trasy narciarskie. Ale to były tylko tygodniowe wyjazdy weekendowe do Austrii. Jechałem raz w Kaprun na lodowiec tamtejszą kolejką zwana "szczurem". Była straszna, zlikwidowali ją, gdy doszło do tragedii pożaru, w którym życie straciło wielu narciarzy. Potem spośród wielu ośrodków narciarskich wybrałem tereny i lodowiec w Alpe d-Huez.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum Zbigniewa Naorniakowskiego