Menu

Współpraca

Zaloguj się

Jeżeli nie posiadasz jeszcze konta w naszym serwisie, zarejestruj się już teraz.
Zapomniałeś hasło? Kliknij tutaj.

Artykuły

Wywiad - Do gór i miłości nie wolno zmuszać

Dodano: Czwartek, 20 sierpień 2009 / Ilość wyświetleń: 5493- Kiedy i gdzie pan się urodził ?

- 85 lat temu w Zakopanem (wywiad przeprowadzony w 2009 roku - przyp. red.). Mama była z Żywca. Dziadek - Stanisław Namysłowski - przyjechał z Żywca do Zakopanego. Był pierwszym krawcem w Zakopanem. Prowadził też wycieczki. Nie był przewodnikiem, tylko po prostu chciał, żeby ci ludzie zrzeszeni w cechu rzemiosł różnych pochodzili po górach. "Gwiazda" przy ul. Nowotarskiej wybudowana została w 1905 roku dzięki inicjatywie dziadka. Ja urodziłem się na Kasprusiach, w takim wysuniętym na ulicę domu.

Jaś Krupski. Fot. Archiwum Jana Krupskiego


- Jak pan trafił w góry? Pamięta pan swoją pierwszą wycieczkę w Tatry?

- Ojciec załadował mnie do plecaka i po południu wyszliśmy na Giewont. Ja się darłem, pamiętam to, mimo że miałem 3 lata. Podszedłem do krzyża i darłem się, że ojciec chce mnie zrzucić na dół, a przecież do Małej Dolinki jest 600 metrów. To była moja pierwsza wycieczka, choć więcej w plecaku siedziałem niż na nogach.

- Jak pan spędził lata wojenne?

- Ojciec mój był w legionach. Mówił mi, że największym skarbem człowieka jest oddać życie za ojczyznę. Gdy w 1939 roku wybuchła wojna, w 20 chłopców z Zakopiańskiego Przysposobienia Wojskowego zgłosiliśmy się do wojska w Jabłonce. Wcielili nas później do I Kompanii Obrony Narodowej Zakopane. Mieliśmy umundurowanie inne niż wszyscy: skafandry, plecaki, buty z hakami.
Jaka była heca: dali nam bertierry - stare karabiny francuskie z I wojny światowej. A amunicję dostaliśmy do mauzerów, naszych nowych karabinów. Jak załadowałem i strzeliłem, to lufa się rozgięła. Dobrze, że mnie nie zabiło. Miałem wtedy 15 lat. Mieliśmy biało-czerwone opaski, które nam zaraz kazali zdjąć, bo Niemcy ochotników zabijali z miejsca. Pod Rzeszowem dostaliśmy się niewoli, tam rozbili 20. Pułk Ziemi Krakowskiej, Niemcy też już byli okrążeni, już im się nie chciało walczyć. Z tej niewoli przez 2 tygodnie na noc ładowali nas do czołgów na spanie. Później załadowali nas na ciężarówki i zawieźli do Krakowa. Ciężarówka była otwarta. Gdy jechaliśmy przez Kraków, ludzie rzucali do nas owoce, kiełbasy, a my chowaliśmy to do plecaków i skafandrów. Zawieźli nas pod ratusz i na dziedzińcu wyładowali. Wtedy z 20 było nas 10, połowa wcześniej zginęła. A w Ratuszu trzymali jeńców, ale nie dawali im jeść ani pić. Jak oni nas zobaczyli, rzucili się na nas, potargali nam skafandry, urwali plecaki, chcieli jedzenie. Niemcy zaczęli strzelać do góry. Po południu powiedzieli do nas tak: po prawej stronie Ślązacy proszę przejść, po lewej - Polacy. Ślązacy czwórkami odmaszerowali, a myśmy się na betonie przespali i na drugi dzień zaś nas ustawiono. Poszliśmy - nie orientowaliśmy się, gdzie. A szliśmy do Kobierzyna. Przedtem było tam 600 ciężko chorych psychicznie pacjentów. Niemcy wszystkich zastrzelili. Później stacjonował tam 17. Pułk Ułanów Krakowskich. Usadowili nas w stajni, tam nie było koni. Było nas w sumie w tych stajniach ok. 800 osób. Spotkaliśmy tam porucznika Lorka z Zakopanego, który mówił perfekt po niemiecku. Powiedział nam, że Niemcy nas zatrudnią. Mieliśmy chodzić do bramy, bo tam przychodzili ludzie i pytali o jeńców. Później chodziliśmy po tych stajniach i zapisywaliśmy, kto gdzie jest. Tam byliśmy 2 tygodnie. Z początkiem października było też 4 chłopców z krakowskiego przysposobienia wojskowego. Zarazili się czarną ospą. Niemcy zbadali ich i nas. Tamtych zastrzelili za stajniami. Mówię: teraz na nas kolej. A Lorek jako tłumacz był z tymi Niemcami. I nagle powiedział nam: teraz idźcie do domu. Tak ustalili: że chłopców, którzy nie są zarażeni, puszczą do domu. Dostaliśmy takie zaświadczenia, że jesteśmy jeńcami wojennymi. I że proszą wojsko niemieckie o dowiezienie nas do Zakopanego. A przecież nie było wtedy żadnej komunikacji. Co jechało, pokazywaliśmy te zaświadczenia, i nas zabierali. Jechaliśmy odcinkami. Do Chabówki było wszystko w porządku. Największa heca była potem. Od Chabówki szliśmy na nogach. Weszliśmy do Klikuszowej, a tam na potoku rampa i dwóch Słowaków z karabinami. Zapytali, gdzie chcemy iść. My, że do Zakopanego. A oni: Zakopane jest na Slovensku. Pokazaliśmy nasze kwitki, brat zaczął się rzucać, ale ja powiedziałem: spokojnie, bo żołnierz ma broń, wystarczy, że kolbą cię huknie w głowę. Potem uspokoili się, puścili nas. Doszliśmy do Zakopanego. Słowacy jeszcze 15 dni byli w Zakopanem, potem wycofali się, i Niemcy przejęli Zakopane. Słowacy wtedy przejęli tereny aż po Nowy Targ.

Matka Jana Krupskiego - Wanda Namysłowska Krupska. Fot. Archiwum Jana Krupskiego


W Zakopanem do 1 stycznia 1941 roku ukrywaliśmy się, gdy były łapanki. Łapali na wyjazd do Niemiec. Złapali mojego brata. W Wiedniu uciekł im i doszedł do granicy austriacko-jugosłowiańskiej. Chciał dostać się do Francji. Tam go złapali i wywieźli do obozu koncentracyjnego Flossenburg. A ja zacząłem pracować na stacji kolejowej w Zakopanem, bo okazało się, że potrzebują ludzi do pracy. Tam pracowałem całą okupację. Jak miałem trochę czasu, to się chodziło po górach.

Jan Krupski był świadkiem zrzutu zabezpieczonych bomb nad Granatami i Wierchem Pod Fajki przez aliancki bombowiec w 1944 roku. Na zdjęciu - z kawałkiem bomby. Fot. Stanisław Bergiel


Pamiętam jak w czasie wojny żandarmi zabrali mi buty. W skarpetkach przeszedłem przy 30-stoapniowym mrozie. Zawiadowca stacji zadzwonił do burmistrza. Pojechaliśmy do Kresów, tam teraz jest przybudówka, gdzie sprzedają mięso. Większość tego pomieszczenia zajmowały odebrane ludziom buty. Brali wtedy narty i buty dla żołnierzy.

- Znalazł pan w tym magazynie swoje buty?

- Taki głupi nie byłem. One były schodzone. Znalazłem najlepsze buty z wołowej skóry. Szewc Kowalski takie robił za 20 zł, wspaniałe. Mówię: te są moje. A on mi: to ubieraj szybko i do pracy.

- Jak dostał się pan do Pogotowia?

- Chodziłem po Tatrach z Józkiem Świerkiem i Józkiem Uznańskim. Wiązaliśmy się starą liną, ale nie wbijaliśmy haków. Tak umyśliliśmy! Nie byliśmy doświadczeni. Z ojcem chodziłem turystycznie, a teraz chcieliśmy się wspinać. Wypatrzył nas Korosadowicz (ówczesny naczelnik TOPR - przyp. red). Szedł ze Świnicy na Zawrat. Myśmy robili uskok na Niebieskiej Turni. Poniżej uskoku Korosadowicz krzyczy do nas: - chłopcy, kupcie sobie czarne krawaty! - Dlaczego? - pytam się. - Żebyście ładnie w trumnie wyglądali, jak spadniecie. Kazał nam przyjść za parę dni. Mówi: macie tu porządną linę, a jak się obsługuje hak i karabinki - nauczycie się. Musicie przychodzić, jak będziecie mieć wolny czas. Pytam się: a dlaczego mamy być w tym Pogotowiu? A on mówi: - dlatego, bo są tam sami starzy ludzie.

Jan Krupski podczas wspinaczki Setką na Zamarłej Turni. Fot. Archiwum Jana Krupskiego


Raz, gdy już byliśmy ratownikami, dostaliśmy wiadomość o pani, która utknęła ze złamaną nogą na Granatach. Jak się puściliśmy z Murowańca, to starzy ratownicy zostali przy Czarnym Stawie. Słyszeliśmy, bo tam echo dobre, jak nas przeklinali: - Oni chcom, cobyśmy się zabili! Latanie jest dobre na stadionach, a nie w górach!
A baba ważyła coś na oko 85 kilo i trzeba ją było jakoś przetransportować, a nic z sobą nie mieliśmy, bo bambus został ze starymi nad Czarnym Stawem. Bambus służył do transportowania rannych: najpierw siatką się ofiarę zawijało, potem podpinało się ją na bambus. Musieliśmy tą babę pomalutku sprowadzać, ale tam teren jest stromy. Dwóch poleciało po bambus nad Czarny Staw, i przynieśli go. No i znieśliśmy tę babę nad Czarny Staw, a starzy nieśli znad Czarnego Stawu. Tylko ich: ?psiakrew, psiakrew? - było słychać.

- Jak pan wspomina pracę w Pogotowiu?

- Nas to bawiło. Pracowałem wtedy na kolei, i co trzeci dzień miałem wolne. Byłem manewrowym. Później, w 1945 roku, po specjalnym kursie, zostałem dyżurnym ruchu. W 1972 rok byłem zastępcą zawiadowcy stacji. W 1983 roku, a pracowałem już wtedy 40 lat, poprosiłem o zwolnienie. Później pracowałem w Polskich Kolejach Linowych. Z kolegą pilnowaliśmy, żeby zanadto nie puszczali wszystkich bez biletu, na Hali Gąsienicowej, i na Gorczykowej. Tam pracowałem 11 lat. Później pracowałem w Tatrzańskim Parku Narodowym, w punkcie informacji turystycznej na Rondzie Kuźnickim. To było za dyrektora Byrcyna. Przepracowałem w Parku w sumie 16 lat. Gdy skończyłem osiemdziesiątkę, poszedłem do dyrektora Pawła Skawińskiego i mówię mu: - Proszę mnie zwolnić. On do mnie: - Jasiek, ale kto ci krzywdę zrobił? A ja: - Żadną krzywdę, ale dokąd właściwie mam pracować?

Na Rysach. Fot. Archiwum Jana Krupskiego


- Którą akcję w Pogotowiu pan najbardziej zapamiętał?

- Po partyzantów pod Przedni Salatyn. Ja nie poszedłem, bo dostałem grypy. Chciałem iść, ale Korosadowicz powiedział: - będziemy mieli z tobą więcej kłopotu niż z rannymi. Siedź w domu, a jak będziesz potrzebny i zdrowy, to cię weźmiemy na wyprawę.
Dlatego ta wyprawa była tak ciężka, bo na Zwierówce, obok której szedł szlak turystyczny z Grzesia, byli jeszcze Niemcy. Partyzanci szli niedaleko linii frontu. Jakoś im się udało.
Największa heca była na Sylwestra w 1944 roku. Kolejka na Kasprowy normalnie kursowała. Ale myśmy się zabawili. Była już 23.30. Księżyc wyszedł jak bania, pięknie góry oświetlał. Józek Uznański mówi: zobaczymy, jak się bawią w Murowańcu. Przyjechaliśmy tam, było za 10 minut północ. Narty zostawiliśmy na murze, wchodzimy. Restauracja mieściła się na pierwszym piętrze, nie tak jak teraz na parterze. Była pełna Niemców. Było tam może 50 par. Mnie coś piknęło. Gdy wybiła 12, zaczęliśmy śpiewać "Jeszcze Polska nie zginęła". Oni zgłupieli. Było nas trzech. Ja, Józek Uznański i Józek Świerk. Niemcy się przerazili, jak również trzej pracownicy: Rząsa, Wójcik i jeszcze trzeci, już nie pamiętam w nazwiska. Gdyśmy śpiewali, jeden mówi: - co wy robicie, przecież nas wszystkich wystrzelają! No to skończyliśmy na dwóch zwrotkach. Niemcy nic nie mówili, na baczność stali. Przerazili się, że schronisko jest otoczone przez partyzantów i nie chcieli już nic robić. Tak mi opowiadał później Wójcik. Przypięliśmy z powrotem narty i zjechaliśmy. O 2. godzinie byliśmy w domu.
Najlepszy był słynny skok z kolejki Józka Uznańskiego. Oczywiście żadnego skoku nie było. Wtedy spadło bardzo dużo śniegu. Na podwyższeniu, gdzie dziś jest toprówka, zapinaliśmy narty. Józek od pół roku interesował się bardzo ładną dziewczyną, córką volksdeutscha, który prowadził restaurację na Kasprowym. To była dla Niemców rzecz straszna, za coś takiego dostałby karę śmierci. A dziewczyna była bardzo za Józkiem. Józek wtedy na Kasprowy, przerzucił ją na plecy i zjechał na Halę do Bustryckich.

- Kiedy pan zaczął się wspinać?

- Wspinałem się z Józkiem Świerkiem i Józkiem Uznańskim. Stanowiliśmy trójkę. Potem, ale to było dużo później, wspinałem się z Mietkiem Kołodziejczykiem, on był dużo młodszy od nas.

Jasiek Krupski po przejściu Filara Leporowskiego na Kozim Wierchu. Fot. Archiwum Jana Krupskiego


Zakaz turystycznego chodzenia po granicznych szlakach Tatr powstał, jak przyszli Rosjanie. I trwał do 1956 roku! Wszystkie szlaki turystyczne prowadzące na graniczne szczyty - na Świnicę, na Czerwone Wierchy - były pilnowane. W budkach rozstawionych na grani mniej więcej co 2 kilometry na Beskidzie, Kondratowym Wierchu, stacjonowali wopiści. Jak ktoś wyszedł, strzelali.
Chodziłem wtedy jako przewodnik. Po szlakach można było chodzić. Ale trzeba było mieć listę wycieczki w trzech egzemplarzach. Jeden egzemplarz zostawał w PTTK, drugi egzemplarz - na ul. Zamoyskiego, no a trzeci trzeba było mieć przy sobie. Wopiści mieli powielacz, nie było jeszcze ksero, na Kasprowym powielali druk i zostawiali sobie. Można było dojść tylko do Przełęczy Suchej, gdzie stał blok graniczny, jeszcze sprzed wojny. Niemcy go w 1942 roku zrzucili na dół, do Kotła Gąsienicowego, a myśmy go wyciągnęli do góry, ale już po latach.
Kiedyś miałem wycieczkę do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Nie chciało mi się iść naokoło, poszedłem na Beskid i mówię, że chciałbym przejść przez Świnicę: Wopista mówi: - Na Świnicę nie wolno. - A przez Liliowe i Walentkową wolno? - pytam. A on patrzy na swoje kartki i mówi: - Wolno. Nie miał zapisanych tych nazw, bo były już na Słowacji, i puścił nas za granicę! Przeleciałem przez Walentkową i Gładką Przełęcz i za 3 godziny byłem w Dolinie Pięciu Stawów. Wzdłuż grani stało wtedy ok. 100 posterunków.

Z kolegą Kazimierzem Szatkowskimpo zejściu z Wielkiego Mięguszowieckiego Szczytu.
Fot. Archiwum Jana Krupskiego


- W jakich górach poza Tatrami Pan działał?

- M.in. na Kaukazie. Siedzieliśmy tam miesiąc. Byliśmy na Elbrusie. To było w 1972 roku w lipcu, następnego roku również działaliśmy w tamtym rejonie. Rosjanie za to przyjechali tu do Zakopanego. Woziliśmy ich na Kasprowy Wierch z nartami. Oni też tam mieli swoje stowarzyszenie alpinistów.

Artykuł o wyprawie na Elbrus, 1977 r., w której uczestniczył Jan Krupski


- Bywał pan jeszcze w innych górach?

- Byłem w Alpach; na Eigerze, ale byliśmy tylko na grani Eigeru z przełęczy Jungfrau. Na Jungfrau też byliśmy. Jest tam zębata kolejka, która przechodzi tunelem od lodowca Jungfrau i przechodzi przez północną ścianę Eigeru. W połowie jest stacja - w razie niepogody alpiniści mogą uciekać do tej stacji. To był 1976 rok. Co rok odbywają się kongresy alpinistyczne IKAR, na których spotykają się ratownicy. Przedstawiane są technologie i innowacje w ratownictwie. Wtedy jeszcze TOPR nie należał do IKAR. Dostaliśmy jednak zaproszenie. Wszystko nam pokazywali. Np. 6 śmigłowców Allouette, najlepszych, które pracują w górach.

- A TOPR miał już wtedy śmigłowiec?

- Tak. Pierwszy śmigłowiec to był M1, który się w ogóle nie nadawał w góry. Latał nim pilot Augustyniak. Przyleciał na FIS w 1962 roku.

- Czy wtedy TOPR różnił się pod względem poziomu wyposażenia i umiejętności od organizacji ratowniczych zrzeszonych w IKAR?

- Naturalnie. Różnica była szalona. Tamtejsze śmigłowce były wyposażone w radar. Zabierali nas na loty. Zawsze o 6 rano, jak tylko robiło się jasno, startowały 4 śmigłowce, każdy leciał w innym kierunku, m.in. w stronę Matterhornu, Mt Blanc, patrzyli, czy nie ma jakiegoś wypadku. Historia zorganizowanego ratownictwa rozpoczęła się w latach 60. Trzech Szwajcarów stwierdziło, że podczas akcji poszukiwawczych nie należy liczyć tylko na przewodników. Zanim u nas powstało Pogotowie, to przewodnicy chowali trupy. Chcieli brać więcej pieniędzy od bogatszych ludzi. Tak samo było w Alpach. Przewodnicy wiedzieli, gdzie jest trup, a mówili, że nie ma. Rodzina nagliła i dawała jeszcze więcej pieniędzy. I tych trzech ludzi stwierdziło, że nie będą w ten sposób robić. Postanowili zorganizować nowoczesną służbę ratowniczą. Zaczęli wtedy używać francuskich śmigłowców Alouette. Każdy, kto wpłacał roczną składkę 50 franków, miał zapewnione ratowanie we wszystkich górach świata, oczywiście oprócz Związku Radzieckiego i naszych Tatr, bo myśmy wtedy do IKAR-u nie należeli. Ten system świetnie się sprawdza.

- Którą z tatrzańskich dróg najbardziej pan zapamiętał?

Wspinaczka Jana Krupskiego i Romana Petryckiego północną ścianą Giewontu.
Fot. Archiwum Jana Krupskiego


- Na pewno północną ścianę Giewontu. Za czasów dawnych, geologicznych, masyw Giewontu znajdował się 30 km dalej na zachód. Było to po prostu morze. Amonity i ślady innych organizmów znajdują się w tych skałach. Na skutek ruchów górotwórczych masyw został przesunięty. Zresztą stale się coś przesuwa, tylko my o tym nie wiemy. Wiemy tylko, że musimy zjeść, spać... Wszystko jest okryte tajemnicą z tego względu, że w kosmosie wszystko jest zbyt odległe... Biblia mówi, że tylko my jesteśmy na świecie. A to nieprawda. Tylko po prostu nie mamy w tej chwili możliwości przetransportowania się na inną planetę...

Jan Krupski ogląda swoją kronikę. Lipiec 2009. Niedawno skończył 85 lat.
Fot. Agnieszka Szymaszek


Autor: Agnieszka Szymaszek